[ENG follows]
Uciekałam przed tym tekstem bardzo długo. Gonił mnie od kiedy z końcem maja przekraczając nocnym blablacarem niemiecko-polską granicę zmierzałam w kierunku Warszawy. Przez okno samochodu patrzyłam na wszystkie stare-nowe miejsca, tak znajome i nieznajome jednocześnie. Gonił mnie, kiedy latem odbywałam pierwszą i kolejne letnie wyprawy cmentarne, w poszukiwaniu śladów przodków, po tym, jak projekt odtwarzania historii mojej rodziny zaczął nabierać niespodziewanego tempa, a ja zaczęłam robić zdjęcia nagrobków, odwiedzać księży w parafiach i wertować stare księgi parafialne, by wyczytać z nich imiona i nazwiska moich praprababć i prapradziadków. Gonił mnie po lwowskich zakątkach odwiedzonych w lipcu w pełni słońca, ze skrzypiącą huśtawką i panem oprowadzaczem po świątyni służącej wiernym różnych religii, w zależności od dnia tygodnia. I po ukraińskiej podlwowskiej wsi, z wielkim krzyżem dla alkoholików na jej środku, pod którym podobno wystarczy się pomodlić, by problem z alkoholem zniknął. Gonił mnie każdego dnia bólem kolan przypominającym styczniowe chorwackie góry, które pokonały moje kolana. Gonił jesiennym wschodem słońca nad polskim morzem, na który wybrałam się, mimo, że łóżko takie ciepłe, miękkie i wygodne. Gonił w końcu po bieszczadzkich październikowych szczytach. I tam dopadł. Uległam.

Recent Comments